Czasem mam ochotę pisać więcej. Od kilku lat nie wysłałam w przestrzeń internetów żadnej recenzji ani innego artykułu, w którym wylałam w słowa jak bardzo pochłania mnie to, co w duszy gra mi najbardziej. Poszukując swojej ścieżki w ostatnich miesiącach uświadomiłam sobie, że nic innego nie cieszy mnie i nie towarzyszy mi nigdy bardziej.
Filmy w relacjach są niedostateczne. Ostatni tydzień był dla mnie trochę (lekko stresującym) zapukaniem do świata zmian i otwarcia się na nową naukę. Muzyka jak wiadomo koi i leczy, a ta, towarzysząca w tym tygodniu wylepiła serduszko miodkiem i pomogła przedrzeć się przez dni niczym rycerz w zbroi.
Nazwałam ten post po prostu „kwietniem”, bo jak długo będę go widzieć, będę wspominać ten kwiecień. Mroźny, wietrzny i burzowy, lecz też pachnący kwitnącą jabłonką i żółcący się dzielną forsycją. Z długimi zachodami słońca. W nowym miejscu na świecie – i domku, do którego z chęcią się wraca.
Ten tydzień rozpoczął się od wizyty w Teatrze Słowackiego. W głównej mierze to też zasługa tego miejsca, że zdecydowałam się tam wybrać. Pewnie innej, lepszej okazji nie mogłabym sobie wymarzyć – pomyślałam. Zwykły, garażowy, oklepany klub nie byłby w stanie udźwignąć tak godnie tego, co się wydarzyło. Maria Peszek przyjechała do Krakowa w misji zwanej trasą. „J*bię to wszystko. Wiosna nareszcie!” – które mogłoby być równie dobrze moim własnym hasłem. Pewnie dlatego też – choć wcześniej wcale nie postrzegałam tego wieczoru w tych kategoriach – był to koncert z gatunku tych, które potrzebujesz, lecz nim tego doświadczysz, zupełnie o tym nie wiesz.
Ten koncert był manifestem siły i kobiecości. Krzykiem, który dodawał skrzydeł i pewności siebie. Czuję to widząc innych ludzi wymachujących tęczowymi flagami do dźwięków utworów, w których Peszek śpiewa o tym, że w tym kraju nie dla wszystkich jest kolorowo, albo klaskając wspólnie z tłumem w wyrazie aprobaty do odważnych zwrotów, które padają podczas występu niejednokrotnie. Jestem introwertykiem i niespecjalnie lubię tłumy ludzi. Lubię jednak odczuwać wspólnotowość. Szczególnie w kontekstach spraw, które mnie poruszają i które są dla mnie ważne. Lubię być jednym zwykłym dziwakiem spośród kilkuset odmieńców.
Potrzebne było sforsowanie trzech kurtyn, żeby ujrzeć Peszek otuloną tiulowym welonem, która odśpiewuje Ave Maria. Ave Maria nie umarła - wiemy, choć wykonania w oryginale całkiem się nie spodziewałam. Po chwili uduchowionego uniesienia wkracza mocny bit, zmiana świateł i mocne „Viva la vulva”.
„Załatwimy to miłością
Kochać wszystkich
Nikogo nie oszczędzać
Człowiek człowiekowi siostrą”
Chcę powiedzieć, że znając twórczość artystki, już na początku byłam lekko zdezorientowana obecnością, cóż, w szerokim gronie publiczności nieco – wiekiem - dojrzalszej. W pewnym momencie czułam wręcz niesforne zaniepokojenie „co też oni sobie pomyślą” – równie dobrze znane w momencie, gdy robisz coś nie do końca tradycyjnego i zastanawiasz się jak skrytykują Cię rodzice. Z drugiej strony kupując bilet na spektakl zatytułowany „J*bię to wszystko” można oczekiwać, że rzeczywiście, zasiadając na widowni wspólnie rozpoczniemy wieczór bezkarnego „j*bania”. „Mam nadzieję, że nikt nie poczuł się dotknięty” – powiedziała Peszek ze sceny kłaniając się nisko. Otóż nie.
Moje serduszko wyfrunęło dodatkowo fikołki przy dźwiękach kilku dawno niesłyszanych utworów, tych z pierwszych płyt. Gdybym miała się zastanowić gdzie zasłyszałam je po raz pierwszy, prawdopodobnie było to mieszkanie koleżanki z podstawówki, której gusta muzyczne wybiegały stanowczo za daleko poza zwyczajne upodobania zwyczajnych dzieci. Ostatni koncert Marii Peszek, na którym byłam był tym, zaraz po którym rozhulał się c0vid. Jak się cieszę, że na czas kwarantanny mieszkałam w domu. Po ogłoszeniu kolejnych koncertów Peszek moja przyjaciółka żartowała, że strach kupować bilety, jeśli niesie za sobą widmo zamknięcia. Wspomnienia wiązane z danymi sytuacjami bywają często niekoniecznie komfortowe.
Wracałam z teatru jak na skrzydłach. Niosła mnie radość, a ta miała się nie kończyć, bo w kolejny dzień wyruszaliśmy do ICE na akustyczny koncert Krzysztofa Zalewskiego. O nim należałoby napisać osobny post edukacyjny o treści „Czy da się przedawkować Krzysztofa Zalewskiego?” i obiecuję, jeśli moja potrzeba wypluwania słów do tego kolejnego momentu przetrwa, opiszę to zagadnienie bardzo szczegółowo i naukowo.
Na koncerty Zalewskiego chodziło się, gdy grywał jednoosobowo w mikro-studenckich przydymionych klubach, a także już wtedy, gdy równie jednoosobowo obsługiwał wszystkie instrumenty na eleganckich salach koncertowych. Tego dnia pojawił się z zespołem w pustynnych okolicznościach, przywołujących na myśl parne środki wakacji. Choć ten koncert w moim odczuciu rozwijał się nieśmiało, gdy już nastąpiła eksplozja energii nie było szans na jej powstrzymanie. Wierciłam się w fotelu (co koncertom Zalewskiego bardzo nie przystoi), żeby w końcu z ulgą odtańczyć taniec deszczu zaraz po bisach – kiedy grzeczni widzowie już nie siadają z powrotem.
Aranżacje utworów bywały przedziwne, niektóre fantazyjne, przenoszące wyobraźnię w świat baśni, niektóre znów tak obce, że aż elektryzująco przyciągające. Poprzedni wieczór był kopnięciem mocy, ten – opatuleniem serca w mięciutki kokonik. Na ten koncert zabrałam swojego faceta, bo wiecie, to taka metoda na zazdrości, co by z wrogim obcym zapoznać w rzeczywistości.
Trzecim wieczorem z cyklu dla wyrównania były rapsy. Miało być brudno i trochę inaczej. Inaczej, bo Tymek, wchodząc w collabo razem z Urbańskim stworzył coś, co brzmiało mi w uszach i słuchawkach noce, dnie i tygodnie. Aż do ogłoszenia tej trasy, choć ona sama wcale nie okazała się brzmienia w uszach końcem.
Pobiegłyśmy do klubu w deszczu, trochę rozweselone pod wpływem upojnych napojów mojego prywatnego barmana. „Odrodzenie” miało być płytą przełomową i przełamującą – stereotypy i opinie, że raper ma recytować tylko brudne hasła w akompaniamencie równie nieczystych bitów. Tymek udowodnił już dawno, że robi, co chce – na scenie występuje z pełnym zespołem, rapuje do dźwięku skrzypiec, a kiedy woli, to krzyczy. Uwielbiam w muzyce piękne przełamania. Kocham chóry i elektronikę. Mimo, że lubię elektronikę, pociągają mnie żywe brzmienia – rozumiem przez to te, spośród których potrafisz wydobyć pojedyncze instrumenty. Czasem lubię też, gdy to wszystko się ze sobą przeplata. Gdy jedna muzyka jest napędem i inspiracją dla drugiej.
Wbrew temu, co wyżej na koncercie było naprawdę… rockowo. Ostrożne po ostatnim festiwalu tym razem nie znalazłyśmy się w środku pogo. Nigdy nie słuchałam hip-hopu, a teraz w mojej głowie wiruje jedynie
„Samo się układa. Samo się układa.”