wtorek, 10 lutego 2015

Nasze wspólne Znaki szczególne

Paulina Wnuk Znaki szczególne


Autobiografia pokolenia lat 80-ych. 
Po książkę sięgnęłam z głębokim pragnieniem poszerzenia wiedzy  o historię, która najbliższa jest mojej własnej, ale paradoksalnie, o której wiadomo mi najmniej. Nie rozumiem na czym polega reforma polskiej edukacji- czy może nauczyciele kształceni w tamtych czasach nie otrzymali obiektywnej wiedzy, by przekazać ją dalej, czy może my- pokolenie ich dzieci nie jesteśmy gotowi by pojąć prawdę?


Od wczesnych lat podstawówki powtarzam zupełnie nieprzydatne mi informacje na temat podziału Państwa Egipskiego lub wygranych i przegranych bitwach Persów, Macedończyków czy innych antycznych nacji. Rozumiem posiadanie podstawowej wiedzy o świecie, ale temat ten (który na domiar złego bardzo mało mnie interesuje, nie jest nawet tożsamy z destynacją moich turystycznych marzeń) wałkowany jest najpierw w podstawowym zakresie, w czwartej klasie wzbogacany przez trudniejsze do zapamiętania przez dziecko daty i nazwiska. W gimnazjum negowany i wpajany od początku, by powtórzyć ten proces po trzech latach w liceum. Ostatecznie- by zostać gruntownie
i dokładnie przeanalizowany kolejny raz, ty razem w większym wymiarze godzin na studiach (dodajmy: niehistorycznych) na obowiązkowym fakultecie, na którego uczęszczanie wszyscy poczuli się zmuszeni siłą.

Nie jestem osobą, której ciężko przyswoić wiedzę, której można tłuc do głowy coś, co przyniesie
i tak bardzo marny skutek. Ale kończąc przedmiot na dowolnie wybranych przez siebie studiach oraz po 12 latach szkolnej edukacji, nadal nie pamiętam w którym roku i kto wygrał daną bitwę. Nauczyłam się po prostu selekcjonować informacje na te, które przydadzą mi się w dalszym życiu
i pracy oraz te, które warto znać, ale nie warto zaśmiecać sobie nimi głowy pośród natłoku po stokroć razy ważniejszych faktów.

Czy jednak oglądając telewizyjne wiadomości wiem jakie podłoże ma obecny konflikt, w czym tkwi jego sedno? Byłam dzieckiem, lub nie było mnie jeszcze wtedy na świecie, ale historia ta nie jest aż tak odległa. To tylko dzieje najnowsze, wiek XX, w najgorszym wypadku XIX. Ale co ja wyniosłam ze szkoły o tych wydarzeniach?- Prawie nic.

Nie interesując się historią jako hobby, pierwsze znaczące informacje na temat II wojny światowej wyniosłam z gimnazjum, był to jednak przebieg wojny w latach, kto wygrał i dlaczego kiedyś nareszcie się zakończyła. Na tym wiedza się kończy, bo niespodziewanie przyszedł kwiecień
i materiał musiał zostać przerwany z przyczyn wyższych. W liceum sprawa miał się podobnie, do matury poznałam główne postaci, które przewinęły się przez scenę polityczną w późniejszym czasie, wszystko jednak było przerabiane na szybko, ogólnie, bez zastanowienia- i tak o wiele lepiej niż
u kolegów w innych klasach czy szkołach, ponieważ nauczyciel organizował z nami wszystkie możliwe zastępstwa w celu poszerzenia naszej wiedzy. Doskonale wiemy, że zabrakło nam czasu,
że przez pierwsze dwa lata poznawaliśmy po raz n-ty wnętrza piramid i wkuwaliśmy chronologię wszystkich władców polski na pamięć (wstyd przyznać, ale teraz zgubiłabym się już po Chrobrym).

Dlatego czując przytłaczającą mnie niewiedzę łapię pozycje książkowe, które mogłyby podpowiedzieć mi coś więcej o latach transformacji. Nerwowo zapisuję się na tematyczne wykłady, nie robiąc sobie nic z przestróg kolegów odnośnie prowadzącego. Od tych, idących dumnie na zajęcia profesorów mających opinię  dobrze się ściąga, łatwo zdać.

Po drugie, ową książkę w wersji czytanej usłyszałam latem na antenie któregoś radia, siedząc wygodnie w terenowym samochodzie strażnika Pienińskiego Parku Narodowego i przemieszczając się z miejsca ukończonego spływu pontonowego do Sromowców Niżnych, kiedy odbywałam tam wolontariat.

Książka nie ukazała mi tego, czego oczekiwałam: informacji o dalszej przeszłości, obszarze,
w którym moja niewiedza jest znacząca. Otrzymałam za to opis życia osoby dorastającej w czasie przemian, dla której zmiana była tym czym dla mnie początek. Być może to tylko różnica piętnastu lat między mną a autorką, choć tylko piętnaście w tamtym czasie mogło równać się z przeskokiem technologicznym.

Czytałam z zaciekawieniem i przyglądałam się młodości tamtejszych dzieci, czując, że moje własne dzieciństwo również gdzieś tam ma swoje korzenie. Może dlatego, że wychowałam się na wsi,
a wakacje spędzałam u babci, malując wodą radzieckie kolorowanki i bawiąc się drewnianymi zabawkami po kuzynach. Dopiero później, przemierzając codziennie kilometry do szkoły podstawowej w dużym mieście, krętymi dróżkami (po których teraz pędzi jedynie wiatr, a obok stoi nowoczesna dwupasmówka), poznawałam zwyczaje i zabawy dzieci stąd- tych bardziej światowych.
Pokazywali mi czym jest zmazik. Mówili, że paznokcie maluje się lakierem, a nie macza w aromacie do ciasta. Czyta się komiksy z czarodziejkami Witch i biega za chłopcami, żeby powodować zazdrość u koleżanek. Pod wpływem telewizyjnych reklam błagałam o wzbogacenie garderoby dla mojej Baby Born (która przez jakiś czas leżała ukryta w szafie w ramach kary za moje posługiwanie się lalką wbrew jej przeznaczeniu). Chciałam mieć telewizję kablowa, aby móc oglądać kreskówki
z ZigZapa, rzuć nawinięta na rolkę HubbęBubbę i wymieniać karteczki z połyskiem i brokatem,
a nie te zwyczajne i matowe.

Mimo iż ja i autorka dorastałyśmy w innych latach, opisane przez nią zjawiska były już częścią mojego świata. Tak miło było przypomnieć sobie te wszystkie elementy, które powodowały klimat tamtych lat; lat, w których wszystko ewoluowało, wszystkie rzeczy zmieniały swój stan
w niewyobrażalnym tempie, w których dzieci uczyły się od podstaw nowinek (jak to teraz nazywamy- wyssały je z mlekiem matki). Nie mamy trudności z obsługą większości urządzeń, Internet to dla nas oczywistość. Z sentymentem wspominamy tylko dawne przyzwyczajenia, tworząc strony będące kopalnia wspomnień dla dzieci lat 90.

Posiadając rodziców, którzy bezpośrednio doświadczyli transformacji nie zostałam nagle wciągnięta w wir nowości, pchających dzisiejsze dzieci ku globalizacji. Stosunkowo późno poznałam pizzę, MacDonald’sa. Późno miałam w domu również komputer i własna komórkę. I naprawdę nie widzę powodu, dla którego wcześniej byłyby mi one potrzebne, a które dla dzisiejszych dzieci są na porządku dziennym. Widzę dziewięciolatki zajadające się soczystym hamburgerem
w wielkomiejskiej galerii, surfujące z kolegami z ławki na Facebooku za pomocą trzymanego w dłoni smartfona. Nie osądzam czy takie dzieciństwo jest gorsze czy lepsze. 
Dla mnie szczytem luksusu było zjedzenie obiadu przygotowanego przez czyjaś mamę. Sobotnie odwiedziny koleżanki wiązały się z wcześniejszym umówieniem poprzez domofon czy telefon stacjonarny. A odwiedzin tych było i tak mało- większość koleżanek przyjeżdżała do mnie.
Bo miałam ogród i psa, następnie później komputer. Wiec razem siedziałyśmy przed monitorem, ubierając Simy i meblując im domy. Nie było to jeszcze oderwanie od bezpośrednich kontaktów jakie teraz obserwujemy przez czaty i smsy, ale za to początek tego smutnego procesu.

Uświadamiam sobie również, jak bardzo moje dzieciństwo będzie różnić się od tego, mojego dziecka. Co ono będzie pamiętać, co dla niego będzie normalne? Mama, która uwiecznia każdą błahą chwilę, robiąc na zapas nadmiar tych samych ujęć za pomocą cyfrówki? Może je później usuwać albo błyskawicznie edytować i chwalić się światu wrzucając na Instagram.

Przyjemnie było przypominać sobie to wszystko, co ukształtowało moje dzieciństwo.
Myślę, że książka stanie się bogactwem informacji za kilkanaście lat, za kilka pokoleń. Być może dla urodzonych w 2020, te przygody będą wydawać się literacka fikcją. Mi pokazują, jak przez własnych 20, a książkowych 35 lat świat i otoczenie, w którym żyję nieustannie zmienia się na moich oczach.


Kiedy będziesz mieć 70 lat uświadomisz sobie dopiero jak to mało i jak szybko zleciało- dopowiada tata.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz